Nr 15/2022 Wzornictwo w PRL-u
6 „Niezły bajer”, czyli o krotochwilnych rzeczach u schyłku PRL-u

Nr 15/2022 Wzornictwo w PRL-u

Biblioteka
  1. Wstęp

  2. Innowacja i eksperyment jako stymulatory (?) wzornictwa czasów PRL

  3. Polska tkanina dekoracyjna okresu poodwilżowego – nowe perspektywy, nowe techniki

  4. Między meblem a aparatem. W stronę społecznej historii sprzętów elektrycznych i elektronicznych w powojennej Polsce

  5. Wzornictwo środków produkcji w czasach PRL-u

  6. Wczasy polityki, wczasy wolności

  7. „Niezły bajer”, czyli o krotochwilnych rzeczach u schyłku PRL-u

  8. Długa historia fotela RM58*


6 „Niezły bajer”, czyli o krotochwilnych rzeczach u schyłku PRL-u

Kiedy poczciwe manualne gadżety przechodzą transformację i stają się e-gadżetami, zajrzyjmy w niezbyt odległą przeszłość – klika dekad przed eksplozją chińskiej produkcji i eksportu. Wówczas w naszym kraju panował apetyt na gadżety, ale mimo ich braku nie obywaliśmy się smakiem, radząc sobie, jak na PRL przystało.

Wertując polskie encyklopedie i słowniki wyrazów obcych z tamtych czasów, trudno znaleźć termin „gadżet” („gadget”), bo samo to pojęcie jest z innego systemu, z innych czasów.

Wtedy1 mówiło się: „takie coś”, „dynks”, „bajer”, „bajerancki”, „szpanerski”, ale chodziło o to samo – o niewielką, zadziwiającą rzecz, bez której niby można się obejść, ale która dopóki jej nie mamy, będzie się wydawała potrzebna, zabawna, niezbędna w poprawianiu humoru albo zmienianiu świata na lepsze.

Definicja gadżetu w ogóle jest dość mętna, choć sporo rzeczy bez wahania możemy opatrzyć tą etykietką. W nadmiarze internetu znajdziemy wiele wyjaśnień, czym jest gadżet, tak jak trafimy na wiele artykułów o gadżetach PRL-u. Popularne są nawet rankingi typu „naj… gadżety PRL-u”. Tyle tylko że przywoływane tam przedmioty wtedy nie miały statusu gadżetu. A już na pewno nikt tak nie myślał o odkurzaczach, robotach kuchennych, suszarkach, drobnym AGD, magnetofonach czy zegarkach…

Być może dziś wyglądają zabawnie, plastikowo i kolorowo, ale to były całkiem poważne przedmioty, o konkretnej funkcji, wysoce cenione. Używało się ich tak długo, jak się dało (a dało się długo). Być może dla pokolenia „Z” PRL jest zmitologizowaną przez starszych krainą, gdzie ludzie robili rzeczy, na które wcale nie mieli ochoty i posługiwali się śmiesznymi sprzętami, dziwnymi hasłami i obrazkami, wszystko było komiksowo przerysowane i nierzeczywiste. Może coś w tym jest… W takiej sytuacji wyciągnięcie jakiegokolwiek sprzętu z tamtych czasów czyni go gadżetem PRL- u, symbolem tamtej epoki. To sposób na jej oswojenie.

Dlatego wolę mówić o rzeczach błahych czy – jeszcze lepiej – krotochwilnych. To staropolskie określenie przychodzi na ratunek, by nie posługiwać się zbyt często zgrzytającym w kontekście PRL-u słowem „gadżet”. Słowo dziś prawie zapominane, a jednak jego definicja brzmi prawie jak zamiennik obcojęzycznego „gadgetu”. Według Słownika polszczyzny XVI wieku oznacza ono:

„1. Do zabawy, biesiady należący, służący zabawie
2. Zabawny, śmieszny, ucieszny, żartobliwy
3. Chętny zabawie; wesołego usposobienia
4. Przyjemny, miły”2.

Rzeczy krotochwilne istniały od zawsze, a ich postać zmieniała się zgodnie z duchem czasów. Zanim ściągnę z półkotapczanu kilka drobiazgów, żeby się nimi wspólnie cieszyć, naszkicuję różnicę między „wtedy” a „teraz” w podejściu do rzeczy. Największe kontrasty wynikają z biegunowego odwrócenia podaży i popytu, związanego z gospodarczymi założeniami politycznymi.

Łatwo nam oceniać z pobłażliwym uśmieszkiem dobrego wujka z przyszłości, kręcić głową, widząc te – w sumie żałosne – próby poszukiwania rzeczy, które ludowi pracującemu i młodzieży socjalistycznej ułatwiały trudy i znoje codziennej walki o pokój. Nie chodzi o to, że nie było takich przedmiotów, ale o to, że myślało się o nich z większym szacunkiem niż obecnie o gadżetach. Nadmiar kontra niedomiar to pozycja, z której powinniśmy rozpocząć myślenie o ówczesnych „gadżetach”.

Teraz też nie jest łatwo, produkty – potrzebne lub nie – wciska się zewsząd. Od gadżetów kipią portale sprzedażowe, a większość tego asortymentu każe się zastanawiać nad kondycją umysłów ich twórców. Kupujący przed nabyciem urządzają długie dywagacje: czy wybrać tę markę, czy może inną, czy postawić na dany parametr, czy może na inny. Czysta perwersja nadmiaru i niby-wolnego wyboru w poczuciu bohaterstwa narodowego na froncie podnoszenia produktu krajowego brutto.

Wtedy urządzało się polowania na rzeczy. „Rzucali coś” do wybranego sklepu w mieście, a wskutek działania poczty pantoflowej powstawały długie kolejki – w nadziei, że uda się zdobyć potrzebny produkt. Ewentualnie zapisywało się do komitetów kolejkowych albo kupowało na bazarze za cenę kilkukrotnie wyższą od sklepowej. Wybrańcy szmuglowali zza zachodniej granicy cuda ówczesnej techniki i mody (magnetowidy, magnetofony, jeansy…), których zazdrościło pół osiedla. Były jeszcze pewexy i baltony, do których większość społeczeństwa zachodziła jak do świątyni, by oglądać błyskotki kapitalistycznego świata (czyli normalne rzeczy) albo tylko podelektować się zapachem, subtelnie skomponowanym z zagranicznych kaw, kosmetyków, słodyczy, tworzyw sztucznych i ubrań. A może coś jeszcze tam rozpylali, żeby tak pachniało? Nieliczni wychodzili z tej świątyni z drobiazgiem, paczką gum Donald z pożądanymi historyjkami, które stanowiły kolekcjonerski gadżet, czy kasetą magnetofonową marki TDK albo BASF. Teraz to drobiazg, ale wtedy był to dowód na istnienie ładniejszego, doskonalszego świata rzeczy. Lepszego niż ten, który reprezentowały krajowe kasety Stilon Gorzów, a o nie przecież też wcale nie było łatwo.

Bajkowo działają nagromadzone w różnych muzeach PRL-u i galeriach zabawek stosy krotochwilnych przedmiotów z tamtych czasów. Obecnie to nagromadzenie jest jednak dziełem pasjonatów, kolekcjonerów, a zmieszane z sentymentami oglądających – tworzy baśniową aurę. Wtedy jej nie było. Wtedy wszystko było poszukiwane, trzeba było polować, prowadzić osiedlowy handel wymienny. „Brak” był hasłem początku lat 80.

Mimo to ludzie dążyli do tego, żeby było „ładnie”, by nie było nudno, żeby się czymś wyróżnić, być na czasie, zająć myśli czymś przyjemnym, oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Temu służą między innymi przedmioty krotochwilne. Zacznę od tych, które teraz nie mają takiego statusu albo mają go tylko w niewielkim wymiarze, a wtedy opromieniała je moc gadżetów. Zajrzyjmy tam, gdzie można było je upolować.

1001 drobiazgów

Miejscem, w którym dało się dość łatwo zdobyć kawałek „małoważnego”, które cieszyło, był kiosk. Czym była scena pod kioskiem? Myślę oczywiście o scenie pod kioskiem Ruchu, bo były też sceny pod kioskami z piwem. Scena pod kioskiem Ruchu, mogła wyglądać tak: kilkuletni obywatel w obecności rodzica ryczy wniebogłosy i nie chce się ruszyć z miejsca. Aby wzmocnić swe stanowisko, może też rzucić się na ziemię. Zakłopotana mama, która z początku łagodnie tłumaczy, że „nie dziś, nie teraz”, zaczyna nerwowo rozglądać się po zwalniających kroku gapiach. Próbuje odholować małego krzykacza od kiosku, zająć jego uwagę, może zdecyduje się z bezradności na klapsa? A cała afera o fajnego, kolorowego żołnierzyka na koniu. Żołnierzyk ma zbroję, taką ze skrzydłami, i można go zsadzić z konia. Ma wtedy szeroko rozstawione nogi, które świetnie nadają się do kopania w walce innych żołnierzyków, na przykład takiego z dziwną, czarną czapką przypominającą pieroga.

Pod kioskiem odbywały się też dorosłe scenki, kiedy w sobotę rano żuk z napisem „Łączność” na falistej, blaszanej burcie przywoził gazety, po kilka sztuk tygodników na całe kilkutysięczne osiedle.

Od świtu pod kioskiem stała kolejka. Nieważne, że na dworze był akurat luty i –15 stopni na termometrze. Zapach świeżo zdobytej, kolorowej gazety (czasem kolorowa była tylko okładka) rozgrzewał zmarznięte nosy. Pozwalał wyobraźni pojeździć najnowszym „Motorem”, zdobyć medal ze „Sportowcem”, oddać się lekturze z „Przyjaciółką” czy z rumieńcem przyjąć porady Lwa-Starowicza w „Razem”, nie mówiąc już o ostatniej stronie, zwanej „Osobno”.

Polować było warto, żeby później wycinać obrazki i teksty, począwszy od przepisów na 100 potraw z czegokolwiek, przez fotografie zachodnich aut, po aktorki, kulturystów, piłkarzy, erotyczne zdjęcia czy plakaty („Dziennik Ludowy”, „Razem”, „Zielony Sztandar”…) wokalistów lub popularnych zespołów muzycznych, które później zdobiły ściany i meble młodzieżowych pokojów albo były dobrym towarem wymiennym.

Ewentualnie zbierało się gazety (gadżety), żeby wyciąć kolejny odcinek Tytusa („Świat Młodych”) albo rysunkową lekcję dżiu-dżitsu, niezbędną do nauki samoobrony.

Il. 1. Plakat z „Dziennika Ludowego”, zdjęcie wykonane w Muzeum Sentymentów w Kowarach. Fot. Piotr Mikołajczak

W kioskach pojawiały się także komiksy, kryminały oraz Tygrysy, czyli niewielkie tomiki, zazwyczaj dość grafomańsko opisujące epizody II wojny światowej. Miały jednak barwne okładki, na których odmalowane sceny batalistyczne wyróżniały się w kioskowych witrynach, stanowiąc przedmiot pożądania młodszych i starszych. Zazwyczaj się ich nie czytało, ale dla tych okładek i zgrabnego kieszonkowego formatu zbierało się jak gadżety.

Za zakratowanymi szybami kiosku można też było wypatrzeć pocztówki i widokówki, kalkomanie, figurki zwierząt, losy na loterię, w której główną nagrodą był fiat 126p, oranżadę w proszku, tabletki akron (które dzieci kupowały jak cukierki), kolekcjonerskie zeszyty KAW3, do których wlepiało się naklejki z samochodami, sportowcami czy zwierzętami.

Mówiąc o asortymencie kiosków, nie można zapomnieć o magnetycznych warcabach lub szachach w turystycznych wersjach albo o turystycznym domino.

Innymi miejscami, w których można było nabyć krotochwilne rzeczy, były sklepy z literą „A”. Czarna litera na zielonym tle w witrynie sklepu oznaczała ajenta, czyli prywatnego dzierżawcę państwowego sklepu, zwanego prywaciarzem. Często były to niewielkie pawilony, sklepiki, w których ajenci sprzedawali asortyment inny niż w państwowych placówkach. U „prywaciarza”, oprócz towarów czysto użytkowych, znajdowało się sporo krotochwilnych wyrobów rzemieślniczych lub rozpaczliwych prób raczkującej prywatnej produkcji. Tu też towary nie leżały zbyt długo, miały dość wysokie ceny i nie było ich za wiele. Od czasu do czasu pojawiały się pokraczne figurki przedstawiające bohaterów z Gwiezdnych wojen albo Muppet Show (osiągające teraz zawrotne ceny na portalach aukcyjnych). Bywały też w dalekim zamierzeniu przypominające matchboxy plastikowe samochodziki marki Lonza, prasowanki, czyli na przykład cyfry przypominające te z koszulek piłkarskich, które gorącym żelazkiem przenosiło się na koszulkę podwórkowego Maradony.

Od połowy lat 80. u prywaciarza można było dostać podrabiane kostki Rubika i inne układanki logiczne. Można tam było znaleźć „magiczne” długopisy z pływającym stateczkiem albo, w wersji ekstremalnej, z panią, której po odwróceniu tego przyboru o 180 stopni opadała bielizna.

Gadżety często wykorzystują takie zaskoczenie, lubią zadziwiać, posługują się do tego prawami fizyki, zwłaszcza optyki. Oprócz schodzącej po schodach sprężyny, ptaka pijącego bez ustanku wodę, przeróżnych jojo czy dwóch kulek na sznurku zwanych tiki-tiki, do ciekawych gadżetów na pograniczu zabawki, ale i poważnego narzędzia poznawczego należały różnego rodzaju przeglądarki. Najprostsze miały formę małego telewizorka czy kamerki z przyciskiem, którym przerzucało się kolejne obrazki zarejestrowane na mikrofilmie, by podziwiać ujęte w kilku obrazkach przygody dobranockowych bohaterów albo widoczki z miasta. Te poważniejsze mogły przypominać już większy telewizorek z podświetleniem i można było w nich oglądać dowolnej treści slajdy z zakupionej kolekcji albo te wykonane przez użytkownika. Jeszcze bardziej zaawansowane były przeglądarki stereo. Nie są one oczywiście charakterystyczne tylko dla PRL-u – produkowały je również zachodnie czy amerykańskie firmy. Jednak historyjki obrazkowe 3D spopularyzowały się także u nas. Czeskie i radzieckie przeglądarki pozwalały na podziwianie przygód Misia Colargola czy wirtualne zwiedzanie moskiewskich prospektów. Ale tu już zmieniliśmy sklep, bo te bardziej zaawansowane sprzęty czasem trafiały się w państwowych „optykach”. Tam również można było trafić na niedrogie plastikowe aparaty fotograficzne produkcji DDR lub CCCP, uroczo psujące zdjęcia. Ich obudowy miały często charakter właśnie gadżetu. Zwłaszcza te z NRD występowały w wielu radosnych wersjach kolorystycznych. Oczywiście wtedy przeciętny Kowalski nie traktował ich jak gadżetów – raczej jako ładny, przyjazny, łatwy w obsłudze sprzęt.

Il. 2. Przeglądarka przeźroczy stereo Meopta. Fot. Piotr Mikołajczak

Skoro już wyszliśmy z małego sklepiku u ajenta, to zajrzyjmy do innego miejsca charakterystycznego dla tamtych czasów. To sklepy 1001 drobiazgów. Te również mogły być prowadzone przez ajentów albo pozostawać państwowe lub spółdzielcze, zarządzane centralnie. Tu podstawowym towarem były elementy wystroju wnętrz, małe meble, wieszaki, produkty drzewne, metalowe i, jak sama nazwa mówi, tysiąc innych. Katalog 1001 drobiazgów, wydany przez Biuro Wydawnictw CT w 1971 roku, przedstawia pełen asortyment dostępnych wówczas przedmiotów. Ta, być może trudno dostępna dziś lektura, jest wspaniałym przeglądem ówczesnego wzornictwa „rzeczy małych”.

Oprócz poważnego wystroju wnętrz – mieszkalnych lub służbowych – zdarzały się drobiazgi, które określamy krotochwilnymi. Bazowały głównie na rubasznym zaskoczeniu użytkownika, lub raczej na spektaklu, jakim zaskakiwał gościa właściciel, świadomy już akcji. Tu sprawdzały się „rozbierane” szklanki, czyli naczynia z termoczule nadrukowanymi modelkami, które po wlaniu zimnego płynu odsłaniały części ciała zakryte bielizną.

W kategorii używek było całkiem sporo takich zaskakujących przedmiotów. Należał do nich również dystrybutor papierosów, a właściwie stołowa papierośnica w formie butelki koniaku (wówczas towar nader luksusowy). Po chwyceniu za korek butelki i uniesieniu jej górnej połowy z wnętrza wysuwał się wachlarz metalowych rurek, w których spoczywały papierosy… Gadżetowe zapalniczki i popielniczki z tamtych czasów zasługują na oddzielny tekst; tym razem zostawię je w spokoju.

Il. 3. Butelka-papierośnica. Fot. Paweł Duczmal

Wtedy było dużo mniej aut i miały one status małych świątynek. Trudno zdobywane pojazdy były pielęgnowane, upiększane i często personalizowane. W takiej sytuacji nie zapominano o właścicielach samochodów, którzy chcieli udoskonalić swój „cud techniki” małym gadżetem. Na półkach leżały gałki do dźwigni zmiany biegów z zatopionymi w żywicy modelami aut, kiwające głowami pieski na tylną półkę auta, machające rączki na tylną szybę, ozdoby na lusterka wsteczne w postaci gumowych rękawic bokserskich albo piłkarskich butów czy całe mnóstwo naklejek z obco brzmiącymi i intrygującymi napisami „rally” albo „pioneer”.

Oprócz wymienionych powyżej wybranych placówek handlowych w PRL-u dobrze miały się te ponadczasowe miejsca, jakimi są bazary i targowiska z całym asortymentem jarmarcznych cudów gadżetowych. Te krotochwilne rzeczy oparte na kulturze ludowej są odporne na upływ czasu. Tak samo jak dziś można było spotkać gdaczące bębenki, wiatraczki, wypychane trocinami piłki na gumce, myszki wyskakujące z pudełka po zapałkach, głowy diabełków wytykających jęzor, plastikowe jajka – niby-pisanki do polewania wodą, i całe mnóstwo innych ludogadżetów.

Zrób to sam

Problemy z dostępnością towarów miały swoją dobrą stronę, a mianowicie – ten niedobór pobudzał kreatywność. Wiele spośród PRL-owskich krotochwilnych rzeczy było samoróbkami. „Zrób to sam” – zachęcały książki Adama Słodowego, podobnie jak jego program telewizyjny. Pracowita autorska wytwórczość przedmiotów miała bardzo szerokie zakresy. Od zupełnie oczywistych, ozdobnych robótek szydełkowych, takich jak kolorowe makatki ścienne, obrusy, serwety, podkładki pod talerze lub szklanki, po elementy ubioru. Ta działalność była wspierana dostępnymi w kioskach publikacjami pokazującymi, jak szyć, dziergać lub wyszywać. Owej twórczości były oddane przede wszystkim panie, jednak sprawy miały się już inaczej, jeśli chodzi o popularne wówczas wyplatanie breloczków, czyli gadżetów już niemal w czystej postaci. Miały one zazwyczaj przekrój kwadratu o około centymetrowym boku i długość ograniczoną dostępnym materiałem – od kilku do kilkunastu centymetrów. Najtrudniej było pozyskać materiał do wyplatania; służyły temu przede wszystkim plastikowe oploty przewodów elektrycznych, ale zdarzały się też breloczki plecione ze zużytych plastikowych rurek medycznych. Oczywiście i dziś są miłośnicy „filofunów”, ale wtedy powstawały one powszechnie i były bardzo popularnym gadżetem przypinanym do kluczy, a nawet szlufek w spodniach.

Czasem krotochwilna kreatywność była na poziomie niemającym wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Tu brylowała młodzież, konstruująca wybuchowe gadżety. Popularnymi środkami napędzającymi te konstrukcje były karbid i saletra. Karbid znakomicie się sprawdzał do głośno wybuchających puszek z metalową, wciskaną przykrywką (świetne byłby te od herbat i kaw, ale od farb też się nadawały). Natomiast saletra wymieszana z cukrem pudrem i umieszczona w aluminiowym kapslu od wódki była kosmicznym paliwem dla nieprzewidywalnie latającego bączka. Kiedy brakowało tych deficytowych paliw, można było ewentualnie zeskrobać siarkę z zapałek i skonstruować coś wybuchowego. Można też było pociąć piłeczkę pingpongową, włożyć do pudełka po zapałkach i podpalić na klatce schodowej albo w piwnicy, tworząc efektowną świecę dymną. Ewentualnie przy okazji jakiegoś święta ludowego kupowało się amunicję do zabawkowych pistoletów, czyli korki i kapiszony. Te dawały już duże możliwości eksperymentów, jak choćby proste obieranie wybuchowych korków i rzucanie nimi czy bardziej zaawansowane „strzelania ze śrub”. Taki gadżet zbudowany był z dwóch śrub o słusznej średnicy, najlepiej około 10 mm, o dowolnej długości. Dwie śruby z wyczuciem skręcone nakrętką, do której ładowało się kilka kapiszonów (centek), siarkę z zapałek lub obrany korek, rzucało się o mur lub do góry. Podczas uderzenia o ziemię następowało zgniecenie kapiszonów i głośny wybuch, powiązany najczęściej z rozerwaniem połączenia i swobodnym lotem każdej ze śrub w inną stronę. Żeby zapobiec długiemu poszukiwaniu śrub, często łączyło się je drutem tak, że po eksplozji były ze sobą związane.

Te inspirowane działalnością Milicji Obywatelskiej gadżety były popularne na wielu podwórkach, w różnych częściach kraju. Zastanawiające jest, jak wtedy, gdy nie było WWW, młodzi konstruktorzy zapoznawali się z tajnikami budowania wybuchowych atrakcji. A było ich całkiem sporo, oprócz wymienionych powyżej przykładów; każdy, kto dorastał w tamtych czasach, z pewnością może dodać kilka własnych. Czasem były to eksperymenty i doświadczenia owocujące własnymi wynalazkami, a często wiedzę przekazywali „pokoleniowo” starsi koledzy, co wiązało się z życiem podwórek, które pełniły funkcję social mediów na żywo.

Oprócz przywołanych wybuchowych gadżetów, najpopularniejszym, bo i ponadczasowym rodzajem podwórkowej broni była proca na skoble. Jej kształt doskonalono, wręcz projektowano na bazie doświadczeń strzeleckich. Sytuację ułatwiało znalezienie na jakiejś budowie grubego, sztywnego drutu; ewentualnie długo poszukiwało się optymalnego połączenia gałęzi, by wyciąć z nich procę. Amunicję wystrzeliwaną za pomocą gumy (tu też trwały długie poszukiwania tej najlepszej, tak zwanej lotniczej) produkowało się własnoręcznie za pomocą kombinerek, tnąc drut i zawijając go w skoble.

Trochę mniej popularne były łuki, bo te wymagały już większej uwagi przy doborze materiałów do stworzenia broni, nie mówiąc o ich słabszej mobilności i mniejszej szybkości strzelania podczas osiedlowych wojen.

Natomiast dość łatwym w stworzeniu gadżetem bojowym były tak zwane spluwki. Wykonywano je najczęściej z plastikowej rurki od długopisu, a ładowane kuleczkami z plasteliny, wydmuchiwanymi z dużą prędkością, stanowiły broń zaczepną. Naładowanie lufki suchymi ziarnami ryżu osłabiało jej celność, ale poprawiało siłę rażenia.

Do tworzenia strzelających gadżetów można było wykorzystać też drewniane klamerki do bielizny, gumkę recepturkę i szpilki jako amunicję.

Z przedmiotów zaadaptowanych wyróżniały się także magnesy, najczęściej pozyskane z rozbrojonych silniczków elektrycznych lub głośników. Stawały się cenną bazą do tworzenia gadżetów lub same w sobie już były fascynującą zabawką. Podobnie rzecz się miała z łożyskami kulkowymi, zakupionymi w sklepie żelaznym lub znalezionymi na złomowcu. Wydobyte z nich kulki w zestawieniu z magnesami dawały ciekawe kombinacje gadżetowe.

Oprócz wymienionych samoróbek istniały prostsze gadżety, w których wkład materialny był wręcz minimalistyczny, za to liczył się pomysł i zaangażowanie we wspólną zabawę. Bardzo popularna wśród młodszych i starszych była „gra w sznurki”, do której wystarczył kawałek tego ostatniego, a najlepsza była gruba nić. To bardzo oszczędny, ekologiczny gadżet, czy może raczej fidżet. Do zabawy używało się dwóch palców z każdej dłoni, zaplatając na nich pętlę ze sznurka w geometryczne konfiguracje, druga osoba przejmowała swoimi czterema palcami tę plecionkę, naddając jej inną, geometryczną formę. Podobnie minimalistyczne materialnie były „skakanie w gumę” czy gra w klasy.

Do aktywności, które nie angażowały materialnie, należała również gra w kapsle, gdzie wystarczył metalowy kapsel po oranżadzie (czy innej Złotej Rosie), trochę piaszczystego podłoża i mnóstwo fantazji, jak zaaranżować tor.

Wracając jednak do przedmiotów gadżetopodobnych, na podwórku każdy chłopak miał scyzoryk ze składnicy harcerskiej, zresztą niektóre dziewczyny też go miały. Była to przydatna rzecz, gdy trzeba coś wystrugać albo obciąć gałąź na procę. Jednak scyzoryk przydawał się też do „gry w noża”, w której to przyznawało się punkty za różne kombinacje celnych rzutów w wyznaczony obszar na ziemi. Kombinacje te związane były z różnymi częściami ciała i nazywane familiarnie (na przykład: matka, ojciec).

Do kolekcji

Zajrzyjmy w jeszcze jedno miejsce…

Czy w latach 80. mógł istnieć blok, w którym nie znalazłoby się mieszkanie z dumnie wyeksponowanymi na zwieńczeniu segmentu, tuż pod sufitem, puszkami po piwie? Albo wcześniej, w latach 70., z ustawioną na segmencie baterią butelek po zagranicznych trunkach? Wlewano do nich rodzime trunki, a przy stole tych wymyślnych butelek używano jako gadżeto-karafek. W kategorii naczyń królowały jednak kryształy. Zazwyczaj nie pełniły swojej funkcji użytkowego naczynia; służyły raczej do ozdoby, umieszczone w przeszklonych witrynkach segmentów, świadczyły o dobrym guście i zasobności właściciela… przynajmniej w jego wyobrażeniu. Dlatego dodałem je do wachlarza ówczesnych gadżetów.

Il. 4. Puszki na segmencie, zdjęcie wykonane w Muzeum Sentymentów w Kowarach. Fot. Piotr Mikołajczak

W tęsknocie za zachodnią nowoczesnością, mieniącą się metalicznymi kolorami, gładkimi powierzchniami i pięknie wydrukowanymi literami, powstawało wiele domowych kolekcji, dumnie eksponowanych na słomiankach, segmentach i ścianach. Były także te chowane w szufladach na specjalne okazje. Należały do nich pudełka i papierki po czekoladach lub papierosach, etykiety z zagranicznych trunków, kolekcje monet, a właściwie niewiele wartych drobniaków z krajów ościennych.

Z kolekcjonerskich gadżetów ekspozycyjnych mniejszego kalibru należy wymienić pocztówki zwykłe, ale i te trójwymiarowe z papużkami, kotkami czy mrugającymi oczkiem modelkami. Oczywiście również te dźwiękowe, z piosenki Perfectu, które oprócz warstwy graficznej były nośnikami przebojów albo nagrań własnych. Osobna kategoria to proporczyki z miast i zakładów pracy, ale i te wydawane z okazji upamiętnienia wydarzeń państwowych lub sportowych. Dla nich miejsce znajdowało się nie tylko na domowych słomiankach, ale także za przednią szybą autosana, w którym kierowca PKS-u eksponował swoją kolekcję.

Swój rozkwit miała wówczas także filatelistyka, a znaczki pocztowe były atrakcyjnym dobrem wymiennym. Równie powszechne były metalowe znaczki-przypinki. Te najbardziej popularne to herby miast lub różne XX- i XXX-lecia danej fabryki albo związku młodzieży. Wśród kolekcjonerskich gadżetów powiązanych z socjalistycznym przemysłem były nie tylko metalowe znaczki. To także przedmioty reklamujące dany zakład, jego atrybuty z naniesionym napisem propagandowym lub nazwą danej fabryki. Były wśród nich autorsko potraktowane popielniczki, zapalniczki, misy, wazy i figury o niezbyt wyraźnej funkcji.

Il.5. Popielniczka w formie wanny, gadżet reklamujący Pomorską Odlewnię i Emaliernię w Grudziądzu. Fot. Piotr Mikołajczak

Wspomniane już wcześniej plakaty i zdjęcia wycinane z gazet były naturalnym elementem wystroju wielu wnętrz. Później, pod koniec lat 80., zastąpiły je efektowne fototapety z cukierkowymi pejzażami.

Wychodząc z tych wnętrz w stronę końca tekstu, wspomnę o jeszcze jednym przedmiocie, który wówczas miał status gadżetu. Była to kolorowa foliowa reklamówka z nadrukiem… Zazwyczaj na nadrukach były logotypy zagranicznych produktów lub zdjęcia modelek w jeansach. Ten „szykowny” wielorazowy gadżet wnosił zachodni powiew, ale jeśli ktoś go nie przywiózł zza granicy, to mógł nabyć na bazarze, za cenę o krocie większą niż współczesne „foliówki”.

Dotknąłem tylko specyfiki krotochwilnych przedmiotów i miejsc związanych z nimi w późnym PRL-u. Mam jednak nadzieję, że część czytelników uruchomi swoje wspomnienia i wyobrażenia, a wiele rzeczy powróci z przeszłości, krotochwilnie inspirując.