Ściana – czyli jak skruszyć beton, nie tracąc przy tym zębów

Jak uczyć dizajnu? Jak uczyć czegoś, czego definicja tak naprawdę nie jest ustalona? Jak „nauczyć się” uczenia projektowania? Patrząc z perspektywy już blisko 20 lat spędzonych na uczelni, najpierw w roli studenta, a później pracownika, nie potrafię odpowiedzieć zdecydowanie na żadne z tych pytań. Kierujemy się intuicją, doświadczeniem, podpatrywaniem, uczymy się od siebie nawzajem, uczymy się od studentów (tak!)…

Rozleniwiliśmy się. Postęp technologiczny i idąca za nim powszechna dostępność informacji powodują, że szukamy wiedzy powierzchownie, ograniczając się jedynie do wyników wyszukiwania w Google czy na Pintereście. Tempo zmian, pogoń za jak najszybszym uzyskaniem odpowiedzi lub rozwiązania tępią potrzebę poszukiwań i badań, leżących w naturze człowieka. Biblioteka akademicka w oczach wielu studentów jawi się jak jakiś skansen, przeżytek, coś zbędnego. „Bibliotekę mam w laptopie!” I tak poniekąd jest. Ktoś mógłby spytać: „Po co mi studia? Bycia projektantem nauczę się, obsługując pakiet Adobe/Rhino!”. To oczywiście olbrzymie uproszczenie, ale coraz częściej spotykamy się ze zmianą oczekiwań i wyobrażeń studentów na temat formy i istoty studiowania. To coraz częściej rodzaj postawy roszczeniowej, gdzie pytania „Po co?”, „Dlaczego?”, „Jaki będzie skutek?” zastępuje jeden frasunek – „Jak zrobić?”.

Byłem zdecydowanym przeciwnikiem, podobnie jak większość kadry Wydziału Form Przemysłowych krakowskiej ASP wprowadzenia dwustopniowego systemu kształcenia. Uważałem, że to niepotrzebna próba wywrócenia do góry nogami programu, który sprawdzał się, dawał poczucie spełnienia i nie zmuszał do – jak to określają moi „ulubieni” coachowie i influencerzy – „opuszczenia swojej strefy komfortu”. Zalety przyjęcia systemu bolońskiego zacząłem dostrzegać dopiero po paru latach. Daje on niewątpliwie zdecydowanie większą elastyczność w wyborze uczelni i potrzebnego stopnia wyedukowania w obszarach ich zainteresowań.

Rozdzielenie studiów na dwa etapy nie nastąpiło bezboleśnie, a i do tej pory nie do końca można być usatysfakcjonowanym z efektów reformy, zwłaszcza na poziomie magisterskim. Program pierwszego stopnia, zwłaszcza przez pierwsze trzy semestry, to nieustanna praca nad formowaniem studentów. Praca nad zmianą ich myślenia i podejścia do nauki. Przypominanie, że poza komputerem istnieje coś takiego jak szkicownik. To wyzwalanie w młodych ludziach kreatywności (nienawidzę tego słowa – kojarzy mi się z żargonem korporacyjnym), poszukiwań, często błądzenia, cofania się, godzenia się z porażką. W końcu – odejście od licealnego modelu, w którym uczeń stara się (w swoim mniemaniu) wpisać, wpasować w jakiś klucz, wzór oczekiwań.

Ciekawą obserwacją są doświadczenia studentów kierunków projektowych, podejmujących pracę zawodową w agencjach reklamowych (często jeszcze w czasie edukacji). Sami studenci nie do końca zdają sobie sprawę, że od pierwszego roku tak naprawdę znajdują się w polu poszukiwań firm rekrutujących projektantów. Stopień przygotowania czysto technicznego (obsługa oprogramowania, znajomość procesów technologicznych, sprawność warsztatowa itp.) pozwala naszym podopiecznym na dosyć sprawne i łagodne wdrożenie się i aklimatyzację w branży. Służą temu praktyki zawodowe, stanowiące obecnie standard na kierunkach projektowych. Często pojawia się jednak dysonans poznawczy pomiędzy spłaszczonymi oczekiwaniami pracodawców, a całą tą akademicką warstwą mozolnego „uświadamiania” studentów, brania odpowiedzialności za ostateczny produkt. Tę naukę odpowiedzialności, pokory i przewidywania skutków swoich działań traktuję jako jeden z najważniejszych, czasem niewidocznych filarów edukacji na kierunkach projektowych.

O ile wypracowanie programu kształcenia dla pierwszego stopnia nie sprawiło większych problemów i w dosyć mechaniczny sposób spowodowało utworzenie silnego rdzenia, obfitego w wiele przedmiotów o wyraźnym profilu zawodowym, o tyle drugi stopień wciąż sprawia nam kłopoty. Nawet przy najdoskonalszym, zaprojektowanym wirtualnym modelu studiów drugiego stopnia stajemy przed ścianą. Ścianą przeszkód czysto administracyjnych, a przede wszystkim finansowych. Ścianą, której chropowata powierzchnia skutecznie obdziera nas ze złudzeń. Możemy zachwycać się modelem prowadzenia zajęć na zachodnich uczelniach, na których normą jest system rotacji i wymiany prowadzących. Sam jestem zwolennikiem takiego systemu, który nie pozwala na monotonny tryb pracy, a częsta (co kilka lat) zmiana otoczenia jest odświeżająca i korzystna zarówno dla studentów, jak i wykładowców. Co stoi na przeszkodzie, aby taki system wprowadzić? Żadna z uczelni państwowych nie jest obecnie gotowa na zmianę sposobu zatrudniania pracowników – przejście na system kilkuletnich kontraktów, a więc rezygnacja z ciepłej i bezpiecznej przystani, jaką jest etat, częste zmiany miejsca zamieszkania – przecież to się nie mieści w głowie!

Jak w takim razie wyznaczyć efekty uczenia? Jak zdecydowanie odróżnić sposób kształcenia i to, czego chcemy nauczyć przyszłego absolwenta studiów magisterskich? Jakich innych kompetencji może on nabyć na drugim stopniu, których nie ma już po obronie dyplomu licencjackiego? Czym zachęcić go do tego, aby ten w ogóle podjął studia magisterskie (no bo przecież na poziomie licencjatu nauczył się w zasadzie wszystkiego, co potrzebne do podjęcia zawodu)?

Ratujemy się, jak możemy. W założeniu oferta przedmiotów projektowych i teoretycznych (oraz wykładowców) dostępnych na drugim stopniu różni się od tej dostępnej na studiach licencjackich. Brak wymogu wskazania specjalizacji (produkt, komunikacja wizualna) teoretycznie otwiera możliwość skorzystania przez studentów z całej gamy pracowni kierunkowych na drugim stopniu. W końcu warsztaty projektowe zrywające z chyba coraz trudniej dostrzegalnym podziałem na 2D i 3D.

W moim odczuciu to jednak wciąż za mało. Widać to przede wszystkim podczas obron prac dyplomowych. Część prac magisterskich (pomijając wymogi formalne) jest na poziomie licencjackim. A przecież na ich opracowanie studenci drugiego stopnia mają dwa razy więcej czasu niż ich młodsi koledzy…

Problem wydaje się częściowo zdiagnozowany, zresztą nie tylko przez nas, ale i studentów. Powtarza się zarzut, że część zadań (poziom komplikacji, złożoność problemu projektowego) w zasadzie nie różni się od tych, które wydawane są na pierwszym stopniu studiów. Sam sposób prowadzenia zajęć, odziedziczony jeszcze z czasów jednolitych programów, koncentrujący się na zasadzie „student przychodzi, wysłuchuje korekty i wychodzi”, nie jest chyba najbardziej pożądaną metodą nadzoru prowadzącego nad projektem. Próbowaliśmy różnych rozwiązań: wydawanie tematów wspólnych, wymuszających pracę w zespołach studentów z różnych pracowni; praca warsztatowa; podział semestru na dwie połówki, w założeniu intensyfikujący i przyspieszający proces projektowy. Efekty (eufemistycznie rzecz ujmując) nie były przekonywające… Może za szybko się poddaliśmy, uciekając z powrotem do sprawdzonych, bezpiecznych metod?

Czasem problemy generują „czynniki zewnętrzne” (czyt. sami studenci). Studia drugiego stopnia w założeniu otwarte są na absolwentów różnych kierunków z różnych uczelni. Egzamin wstępny na tym poziomie to istna loteria – poziom przygotowania kandydatów jest zróżnicowany, a ich liczba powoduje, że – mówiąc kolokwialnie – często nie ma w czym wybierać. Mści się to podczas nauki, kiedy nie ma już czasu ani „mocy przerobowej” pracowników, aby ewentualne braki (których często nie da się wychwycić podczas rozmowy kwalifikacyjnej i przeglądu portfolio) próbować wyrównywać. A zmuszają nas do tego przepisy… W naszym gronie dyskusja na temat formy kształcenia toczy się praktycznie nieprzerwanie od momentu przejścia na system dwustopniowy – kwestia wydaje się nierozwiązywalna.

Jak zatem podnieść poziom nauczania na drugim stopniu i zachęcić potencjalnych kandydatów do aplikowania na studia magisterskie? Nie jesteśmy oczywiście w stanie wpływać na takie czynniki jak chociażby demografia czy stale zwiększające się tempo życia i pogoń za jak najszybszym budowaniem kariery wśród młodych ludzi… Ale możemy próbować minimalizować ich skutki.

Osobiście uważam, że istnieją mechanizmy, które sprawią, że studia magisterskie nie będą traktowane jako „przedłużenie młodości” (z zachowaniem przywilejów statusu studenta!), ale realną i świadomie wybieraną drogą do podnoszenia swoich kompetencji w zawodzie projektanta. Jestem przekonany, że w obecnym, dwuletnim systemie kształcenia na drugim stopniu kluczową sprawą byłaby zmiana samego podejścia do kandydata. Może zabrzmieć to ryzykownie, ale sądzę, że na drugim stopniu to student powinien mieć szansę na możliwie najlepsze dopasowanie oferty programowej do swoich potrzeb i oczekiwań, a więc o wiele bardziej elastyczny model wyboru przedmiotów (ale w granicach rozsądku!). To trochę jak indywidualny tryb studiów rozszerzony na cały rocznik. Być może na egzaminie wstępnym, wzorem studiów doktoranckich, kandydat powinien przedstawić swój wybrany kierunek kształcenia już z uwzględnieniem tematyki pracy dyplomowej? Przy takim rozwiązaniu niewątpliwie należałoby się zastanowić nad zwiększeniem oferty przedmiotów kierunkowych i zlikwidowaniem obecnych limitów przyjęć do jednostek, co oczywiście pociągałoby za sobą szereg implikacji etatowych… Ale wymusiłoby zdrową rywalizację między pracowniami i walkę na programy o „względy” studenta. Być może spowodowałoby to również odejście od schematu mistrz – uczeń i zmusiło do przejścia na system bardziej partnerski (ale, znowu, w granicach rozsądku!). Alternatywną wizją (i zdecydowanie mniej utopijną w obecnych warunkach) jest wydłużenie studiów drugiego stopnia o kolejne dwa semestry, pozwalające na zdobycie wiedzy i kompetencji w nieco szerszym zakresie. Mogłoby to również zminimalizować ryzyko wyboru przedmiotu, który okaże się nietrafiony, i dawałoby szansę studentowi na podjęcie lepszej decyzji.

Jak wyglądamy na tle ośrodków zagranicznych? Pomijając permanentny stan niedoinwestowania, całkiem nieźle. Przebijamy się, prace studenckie są zauważane i nagradzane w międzynarodowych konkursach projektowych. Na ostatnim Dutch Design Week prace z polskich wydziałów projektowych były dostrzegalne, bo namacalne, zrealizowane. Na stoiskach innych ośrodków europejskich dominowały koncepcje, zapisy procesów projektowych, tak jakby była to jakaś nowość, odkrycie… My, zdaje się, metodykę mamy dawno zakodowaną w naszym akademickim DNA. Zauważalny zresztą jest fakt, że u nas – inaczej niż na Zachodzie – przyjmuje się o wiele większą wagę do realizacji, modelowania, „urzeczywistnienia” projektu w postaci prototypu bądź modelu w skali. Czy ta niezauważalna, ledwo wyczuwalna presja na finalizację koncepcji jest lepsza od wiecznych, swobodnych poszukiwań? To chyba nie ulega wątpliwości.

Świat się zmienia, zmieniają się trendy i mody, pojawiają się nowe dziedziny projektowania. Tradycyjny, zabetonowany podział na product design i graphic design ulega coraz większemu zatarciu. Staramy się na te zmiany reagować, czasem szybciej, czasem z opóźnieniem. Koniecznością staje się rozbudowa oferty programowej opartej na kształceniu w zakresie projektowania interakcji, usług, motion design… Także nowych obszarów i dziedzin dizajnu, którymi jeszcze nie zajmują się ośrodki akademickie. Nie nauczymy wszystkiego. I nie oszukujmy się – nie jesteśmy w stanie stworzyć idealnego centrum edukacji über-designu.

Szansą jest również, choć zabrzmi to brutalnie, wymiana pokoleniowa, która w sposób oczywisty ma miejsce na uczelniach. Dopływ świeżej krwi, młodych, otwartych na „nowe” projektantów nieobarczonych ciężarem historii uczelni czy naturalną u „starszej kadry” niechęcią do zmian jest światełkiem w tunelu. Trzeba ich tylko zachęcić i dać im dojść do głosu…

 


korekta: Mariusz Sobczyński

czytaj także: